Masakr nie był taki straszny ;)
Grzesiek Sulima w biurze zawodów
Do Brna jechałem z mieszanymi uczuciami, ponieważ dręczyły mnie wątpliwości dotyczące udziału w czeskiej imprezie. Plan treningowy przygotowujący mnie do startu legł w gruzach kilka miesięcy wcześniej. Kontuzja łydki, następnie przeciągające się przeziębienie oraz ból stopy który nadal odczuwałem – to wszystko zmusiło mnie do ograniczenia treningów w ostatnim czasie. Mało wybieganych kilometrów. Zero akcentów; rytmów, interwałów itd. których nie robiłem od wielu dni. Od trzech miesięcy nie wbiegłem nawet na chwilę na nową, tartanową bieżnię, na której otwarcie z Radkiem nie mogliśmy się wiosną doczekać.
250 zaliczonych maratonów i około 30 biegów ultra! Nie wygląda na takiego mocarza?
Mówiąc krótko. Planowałem wziąć udział w biegu na dystansie jakiego nigdy nie przebiegłem, kompletnie nie przygotowany z bolącą stopą w nie do końca sprawdzonych butach i pesymistycznym nastawieniem. Dlatego nie miałbym najmniejszego żalu do kolegi Grześka Sulimy ze Strzegomia z którym wybieraliśmy się na zawody, gdyby zadzwonił do mnie i powiedział, że nie może jechać. Grzesiek zadzwonił, ale zapytał o której godzinie ruszamy i trzeba było się pakować. Od tego telefonu miałem kilkadziesiąt godzin do mentalnego przestawienia się na właściwą drogę, bo z takim nastawieniem jakie miałem ostatnio – lepiej zostać w domu i nie pokazywać się ludziom na oczy.
Sustova Katerina i Novy Zdenek (Dam e To) Team z którym mijałem się na trasie kilka razy.
Podczas podróży, wspólnie z kolegą obmyślaliśmy biegową strategię. Przed wyjazdem przeglądałem trasę biegu na stronie organizatora. Profil, wyniki oraz zdjęcia z poprzedniej edycji. Według mojej analizy była wymagająca, ale szybka. Przebiegała przez okoliczne wzgórza i lasy oraz przecinała dziesięć niewielkich miejscowości. Na zdjęciach oraz na filmiku jaki znalazłem na YouTube – widziałem skały. To mogło oznaczać, że na trasie zawodów będą również trudne technicznie odcinki. Z profilu wyczytałem, że podbiegi są o wiele krótsze od zbiegów, a to z pewnością miało wpływ na tempo biegu. Do oceny wyników mógł zakraść się błąd i brałem to pod uwagę. Być może trasa jest trudniejsza niż oceniałem, a wyniki najlepszych zawodników są dobre, ponieważ poziom startujących w Czechach jest wyższy, albo słabe, bo na pierwszą edycję nie przyjechali mocni zawodnicy. Jednak po dużej ilości, moim zdaniem przyzwoitych wyników, doszedłem do wniosku, że trasa jest trudna, ale z odcinkami asfaltowymi i długimi zbiegami pozwala uzyskać szybkim ultrasom niezłe wyniki. Na tej podstawie kalkulowałem w jakim czasie będę mógł ukończyć ten bieg. Nie należę do grona „zaliczaczy imprez” bo to mnie nie bawi. Dlatego oceniam swoje aktualne możliwości w danym okresie i tak biegnę. Trasę Masakra chciałem zrobić w osiem godzin. Grzesiek planował podobnie, ale z innych podwodów. Czuł się przemęczony sezonem w którym zaliczył kilka długich startów i w Brnie chciał zrobić bieg bez zbytniej napinki i parcia na wynik. Zazdrościłem mu tej komfortowej sytuacji. Dla mnie zawody były najważniejszym startem na długim dystansie w tym sezonie, do których nie byłem należycie przygotowany.
Zawodnik na Babim Lomie.
Dzięki wspólnej rozmowie na temat ultra maratonu i późniejszej analizie mapy zawodów, nastawiłem się na właściwy tor i mogłem ruszać na trasę z wiarą w ukończenie biegu. Kilka miesięcy wcześniej chciałem zrobić ten bieg w czasie poniżej siedmiu godzin, ale teraz musiałem zadowolić się ośmioma godzinami. Nie ma formy, nie będzie szaleństwa na trasie i już.
Moje ulubione słodkie bułki na punkcie dożywiania.
Do Brna dotarliśmy późnym popołudniem dzień przed zawodami. Start był o siódmej rano, a my mieliśmy do miasta ponad 200km Dlatego najrozsądniejszym rozwiązaniem był nocleg na miejscu. 50 czeskich koron za spanie na sali w pobliskiej szkole, mieszczącej się około 200 metrów od biura zawodów, do którego dotarliśmy niezwykle sprawnie. Co było dla mnie zaskoczeniem, bo jedynym systemem naprowadzającym była nie działająca nawigacja w telefonie, dwie mapy drogowe Czech, moja intuicja i logiczne myślenie kolegi. W sumie niezły nawigacyjny wypas jak na początek XXI wieku. Nic tylko pozazdrościć.
Zawodniczki na trasie Masakra.
Kolacja: płatki ryżowe, banany i woda. Taki sam był obiad i podobne śniadanie. Tak było również dzień wcześniej. Kolejna dietetyczna kombinacja, która może pozwoli mi wreszcie na spokojny bieg na długim dystansie bez wewnętrznych problemów. Spanie było niezłe. Materac, śpiwór i towarzystwo kilkudziesięciu osób na sali gimnastycznej. Wśród nich był znajomy Ladislav Maras ze Słowacji, którego miałem przyjemność poznać dwa lata wcześniej podczas Maratonu Beskidy u Dudka. Ladislav chciał zaliczyć zawody w limicie. Ostatnio mało biega, znacznie przytył i bardziej turystycznie traktuje swoje starty, bo twierdzi że się już nabiegał. Tak przynajmniej zrozumiałem sens jego wypowiedzi. Noc minęła spokojnie – budziłem się tylko kilka razy, ale czułem się wypoczęty. Można było ruszać do boju!
Trasa ultramaratonu była pełna niespodzianek.
Punktualnie o siódmej ruszyliśmy na trasę zawodów. Uczestnicy w klasyfikacji indywidualnej, dwuosobowe teamy (K+K, M+M i K+M) oraz startujący na krótszym 30km dystansie – wszyscy zaczynaliśmy razem. Kiedyś nie doceniałem startów drużynowych, ale doszedłem do wniosku, że to o wiele trudniejsze wyzwanie niż start solowy. Bo trzeba mieć zrozumienie do partnerki lub partnera z teamu, zwłaszcza w chwili słabości i liczyć na to samo, gdy to nas dopadnie kryzys. Najbardziej podobają mi się zespoły mieszane, bo niby kobiety i my faceci jesteśmy podobnie zbudowani – dwie ręce, dwie nogi, głowa i coś tam jeszcze, ale wewnętrznie różnice między nami są tak ogromne, iż podziw mnie ogarnia, że jakoś się dogadujemy. Ha! Ha!
Początek kolejnego malowniczego wąwozu.
Kilkaset metrów biegu przez Reckovice asfaltem, następnie gruntową drogą zagłębiającą się w lesie. Pierwszy podbieg na Velką Babę (446m) później w dół. Ciągle pięknym lasem. Następnie łąkami do Ivanovic. Nieco asfaltem i przez most przechodzący nad drogą którą przyjechaliśmy do Brna dzień wcześniej. Znowu łąki i las i wspinaczka na Babi Lom (466m) Tutaj czekała nas niespodzianka. Ponad kilometr trasy prowadzący wspaniałą skalną grzędą. Na tym odcinku nie dało się biegać. Ścieżka wiodła między skałami, zbyt śliskimi, żeby biec po nich. W każdym razie mało kto próbował. Po przejściu grzędy uzgodniliśmy z Grześkiem, że trzeba biec nieco szybciej, bo jeśli na trasie są jeszcze takie skalne niespodzianki, to nie wbiegniemy na metę w planowanym czasie. Dotarliśmy do Vranova, niewielkiej miejscowości z widocznym z daleka klasztorem, który tego dnia częściowo otulała mgła. Tutaj był drugi punkt kontrolny i pierwszy dożywiania. W tej miejscowości rozchodziły się trasy dwóch dystansów Brneńskiego Masakra. Wypiłem kubek wody, zjadłem niewielką, słodką bułkę, uzupełniłem wodę w bidonach i ruszyłem dalej. Pogoda była niezła. Około 15 stopni. Słońce nadal schowane było za chmurami, ale zanosiło się na to, że wkrótce się przez nie przebije. 15km za sobą. Stopa jeszcze nie bolała, co cieszyło mnie ogromnie. Przed nami był długi odcinek biegu przez las. W większości zbieg. Tutaj biegliśmy szybciej, bez szaleństwa, ale trzeba było wykorzystać spadek trasy, prowadzący wygodną leśną drogą w dół do Adamova. Piękne tereny z malowniczymi skałkami pojawiającymi się wśród drzew. Przebiegliśmy tunelem pod torami kolejowymi. Przecięliśmy główne skrzyżowanie i dalej podążaliśmy mało ruchliwą, asfaltową drogą wciśniętą między zbocza stromych wzniesień. Z lewej mijaliśmy skały, z prawej leniwie płynęła Svitava. Skręt w prawo i wspinaczka do ruin Noveho Hradu, gdzie był kolejny punkt kontrolny i nawrót do głównej drogi. Ciekawie to wyglądało, bo można było przyjrzeć się konkurencji biegnącej przed sobą oraz tym którzy byli za nami. Tutaj ponownie spotkałem team mieszany w charakterystycznych podkolanówkach w czerwono – czarne paski. Z przyjemnością mogłem obserwować jak mężczyzna na stromych podbiegach ciągnie za sobą partnerkę wspierającą się rękoma na jego plecach, a później biegli razem do ponownego stromego podejścia. Od ok. 22km, na którym coś wpadło mi do buta i musiałem się zatrzymać, nie biegłem już razem z Grześkiem. Nie starałem się go nawet dogonić, bo od początku zawodów czułem, że jest w lepszej dyspozycji i może biec szybciej. Do 30km jeszcze był w polu widzenia, lecz później już go nie ujrzałem na trasie.
Brnensky Masakr – profil ultramaratonu z mojego Garmina
Od Adamova trasa zataczała około 10km pętlę, by ponownie wrócić do miejscowości. Najpierw 5km wspinaczki do góry i ponad 200 m przewyższenia, a później w dół prawie tyle samo. Większość drogi prowadziła wygodnym leśnym traktem. Z Adamova rozpoczynała się kolejna wspinaczka do góry. Najpierw schodami, później asfaltową ścieżką wspinającą się do góry obok dużych budynków mieszkalnych, a następnie leśną drogą – nadal w górę. Stopa zaczynała boleć w połowie dystansu, ale jeszcze dało się biec bez problemu i tak dotarłem do Babic nad Svitavou. Trasa zawodów prowadziła niemal przez całą miejscowość, by ponownie zagłębić się w lesie na kilka kilometrów. Słońce coraz śmielej wychylało się spoza chmur i wkrótce świeciło pełną mocą. 40km trasy miałem za sobą i czułem się coraz pewniej, mimo coraz mocniejszego bólu stopy. Miałem około 45 minut czasowego zapasu i wiedziałem, że zużyję go na pozostałej części zawodów. Taki miałem plan, bo najbardziej zależało mi na ukończeniu zawodów. Wynik tym razem był sprawą drugorzędną. Zbiegałem do Bilovic nad Svitavou. Tam mieścił się kolejny punkt kontrolny i żywieniowy. Tutaj był automatyczny pomiar czasu i wyjaśniła się zagadka wyciętego otworu w karcie startowej w jaką byliśmy wyposażeni. Zawody biegło się bez numerów startowych, ale z kartą kontrolną, którą trzeba było pokazać w celu wycięcia stempla na każdym punkcie przez obsługę zawodów. W Bilovicach na punkcie dożywiania oprócz wody, izotonika pojawiło się piwo Gambrinus. Nie skorzystałem, chociaż chęć była ogromna. Lubię piwo – zwłaszcza czeskie, ale nie chciałem ryzykować. Napiję się na mecie.
Schody, schody i schody. Na zdjęciu wszystkich nie widać. Tak wyglądał ostatni km zawodów.
Z Bilovic rozpoczęła się kolejna wspinaczka. Droga pięła się w górę miejscowości i do lasu, by ponownie opadać w dół. Musiałem się oszczędzać. Zwłaszcza na zbiegach. Pilnowałem się, żeby nie przesadzić z tą asekuracją. Osiem godzin było nadal w zasięgu, ale czasowy zapas kurczył się coraz bardziej. Zbiegłem do asfaltu, przed którym wyprzedziło mnie trzech zawodników. Tego dnia ciągle ktoś mnie wyprzedzał, ale trzymałem się planu i nie zwracałem na to uwagi. Kilkaset metrów asfaltem i dotarłem na kolejny wspaniały odcinek ultra maratonu. Mysi dira – tak nazywał się ten piękny fragment lasu. Liczne skały, zielone od porastającego je mchu i płynący strumień wzdłuż ścieżki którą biegliśmy. Coś pięknego. W takich miejscach zapomina się o swoich dolegliwościach i wielu kilometrach dzielących nas od mety. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Na 50km zakończyła się kolejna, kilkukilometrowa wspinaczka prowadząca pięknym lasem. Moją uwagę zwróciło to, że lasy u naszych czeskich sąsiadów nie są tak dewastowane przez leśników jak u nas. Było gdzie niegdzie widać wycinkę, ale nie było takich barbarzyńskich zniszczeń jak w Polsce! U nas jest totalna zagłada lasów, które w większości wyglądają jakby przeprowadzano w nich manewry wojskowe. Bo to co nie zostało wycięte zniszczone jest przez sprzęt ściągający drewno z lasu, a drogi rozjeżdżone są jakby kolumna czołgów nimi przejechała. Czasem aż żal do naszych lasów wchodzić, bo widok jest okropny. Tutaj nie mogłem się napatrzeć i nacieszyć tym leśnym widokiem. 50km pojawiło się na Garminie w Utechovie, tuż przed dwunastym punktem kontrolnym. Nigdy tak dużo nie przebiegłem! Piąta dziesiątka z przodu po raz pierwszy.
Koniec! Grzesiek zdążył wypocząć i odnaleźć aparat żeby zrobić mi zdjęcie na mecie.
Od tego momentu trasa zawodów zaczęła stopniowo opadać w dół. Były jeszcze podbiegi, ale bardzo krótkie. Z Utechova lasem do Oresina, którym tylko nieznacznie sięgnęła trasa biegu i ponownie lasem do Sobiesic, gdzie rozmieszczono przedostatni PK i dożywiania z piwkiem i Colą. Colę piłem na poprzednim punkcie, a czując że pomaga, przynajmniej na kilkaset metrów biegu – napiłem się ponownie. W Sobesicach po raz kolejny mijałem się z sympatycznym teamem. Co najmniej od 20km biegli przede mną lub za mną. Widziałem, że kobieta z tego zespołu wysiada kondycyjnie, ale trzyma się dzielnie. Do mety przybiegli za mną tracąc do mnie trzy minuty, na ostatnim trzy kilometrowym odcinku. A było gdzie tracić. Organizator biegu zadbał o to! Ostatni zbieg na około 1,5 przed metą był tak stromy, że wolałem schodzić. Słyszałem odgłosy drogi szybkiego ruchu prowadzącej do Brna, pod którą wkrótce przebiegłem błagając w myślach, żeby nie było już żadnego mocnego podbiegu, lecz ukazał się – krótki, niezwykle stromy. Ostatni? Jeszcze nie. Jeszcze schody! Jedne w parku. Drugie, trzecie i czwarte pod jakimś budynkiem handlowym. Oglądałem się za siebie. Ktoś mnie doganiał, a przede mną kolejne schody pod przystankiem tramwajowym. Koniec? Jeszcze nie! Następne kilkanaście stopni! Ostatni zakręt i ??? Pod górę do mety! Dwieście metrów i koniec tej wspaniałej czeskiej przygody!
Grzesiek i ja – prawdopodobnie jedyni Polacy na trasie Masakra.
Do mety dobiegłem na 101 pozycji – Open na 219 uczestników w klasyfikacji indywidualnej. 17 osób nie ukończyło zawodów. 63km dystans pokonałem w czasie 7:55:28 (7:30min/km) zajmując 36 miejsce w kat. M40 na 60 rywali. Grzesiek zajął 73 miejsce open i 27 w kat. M40 uzyskując czas 7:28:12, a znajomy ze Słowacji – Ladislav Maras zmieścił się w limicie (10:23:00) i jeszcze kilka zdjęć zdążył zrobić na trasie z których pozwolił skorzystać w tym artykule. Nie czekaliśmy na dekorację zwycięzców, bo do domu było daleko i zanosiło się na deszcz, który wkrótce mocno zaczął padać, zamieniając się w niezłą ulewę. Mój wynik nie zachwyca, ale jestem zadowolony, bo zrobiłem to, na co było mnie stać podczas drugiej edycji Brneńskiego Masakra. Może za rok ponownie tutaj przyjadę? Trasę zawodów przebiegłem w moich nowych butach Asics GEL Fuji Racer 3 To było wielkie ryzyko, bo zrobiłem w nich zaledwie trzy treningi w tym jedno 30km wybieganie, ale brałem to pod uwagę. Buty sprawdziły się znakomicie, żadnych problemów na trasie.
Uczestnicy zawodów podczas deszczowej dekoracji, ale nas w Brnie już nie było.