Wolno myślisz, wolniej biegniesz – MGS!

01.MGS13-ekipa

Za nami ukryty wśród chmur Szczeliniec, na którym znajdowała się meta zawodów

Na zawody wybrałem się z kilkuosobową ekipą z Wałbrzycha, do której należeli: Ania i Kamil Pernej, Przemek Mikołajczak, Radek Mękal i ja. Ruszyliśmy o godzinie szóstej. Tak wcześnie, bo nie chcieliśmy wszystkiego załatwiać na ostatnią chwilę, biorąc pod uwagę konieczność dojścia z parkingu do Pasterki, ewentualnego powrotu na parking oraz ponownego udania się do wioski na linię startu. Na szczęście nie musieliśmy robić takich marszowych manewrów. Z parkingu w Karłowie poszliśmy do wioski, wskazanym szlakiem przez łąki. Szczelińca Wielkiego, którego masyw mijaliśmy nieopodal, nie było widać. Na nim znajdowała się upragniona meta zawodów. Górę szczelnie okrywały, gęste białe chmury. Wszyscy oprócz Radka wiedzieliśmy co skrywa się pod tą mleczną powłoką.

03.Blogobiegacze

Blogacze – na zdjęciu jest nas czworo, ale był jeszcze ktoś z naszej grupy

On nigdy nie był w tych okolicach, bo do Wałbrzycha przywędrował niedawno i ziemia dolnośląska jest mu słabo znana. Ale może pokocha te piękne strony tak jak my – dolnośląscy autochtoni. Formalności załatwiliśmy błyskawicznie. Pobraliśmy pakiety startowe, zdaliśmy bagaż do depozytu i mieliśmy mnóstwo czasu do zagospodarowania. Rozglądałem się za znajomymi, bo na liście startowej widziałem wiele znanych mi osób. Wkrótce zaczęło docierać coraz więcej uczestników maratonu. Wśród nich pojawili się oczekiwani przeze mnie koledzy ze Strzegomia – Grzesiek i Zbyszek oraz Artur z Wałbrzycha, który z nimi przyjechał. Pasterka jest niewielką wioską, właściwie to kilkaset metrów asfaltu, kilka domów, schronisko i kościół. Stąd brak możliwości utworzenia parkingu dla bardzo dużej liczby samochodów. Ale spacer z położonych około 2km dalej parkingów w Karłowie, przez piękne łąki z efektownymi, smukłymi ostami i inną roślinnością – na pewno nikomu nie zaszkodził. Przed startem rozmawiałem z napotkanymi znajomymi, którzy tu dotarli z różnych stron Polski.

04.Jedlińska Sabina - Bielany

Nie ma nic piękniejszego niż widok biegnącej kobiety – Jedlińska Sabina / Bielany

Załapałem się na pamiątkowe zdjęcie z głównym orgiem imprezy – Piotrkiem Hercogiem, którego miałem przyjemność poznać kilka tygodni temu. Tuż przed startem zrobiłem lekkie rozciąganie, bo coś trzeba było zrobić z organizmem, przed wysłaniem go w tak trudną trasę. O dziesiątej ruszyliśmy – kilkuset śmiałków chętnych do pokonania wymagającej, a w tym roku dłuższej, bo 46 km trasy maratonu. Byłem ustawiony na początku wyścigu – moja strategia dotycząca startu tego wymagała. Nie było w niej finezji i głębszych przemyśleń. Po prostu mocny bieg na początku dystansu, tak długo jak długo się da, a później walka o ukończenie biegu. Wiem o czym myślicie, że zwariowałem i pukacie się z politowaniem w czoło. Może to niezbyt twórcze rozwiązanie, ale ja nie potrafię zacząć biec wolniej, by później się rozkręcać. Jak zacznę wolno, to kończę bieg poniżej swoich możliwości i jestem zły na siebie, że się obijałem. Dlatego ryzykowałem. Szybko wbiegliśmy do lasu. Początkowo szerokim duktem przemieszczaliśmy się między drzewami. Następnie wąską ścieżką zmierzaliśmy między skały. Pierwsze trzy kilometry pokonałem w czasie 4:42; 4:12; 4:17 To było bardzo szybkie tempo dla mnie. W nieco lepszym robię tylko kilometrowe rytmy na bieżni. Widziałem, że wkrótce zacznie się przeciskanie między skałami, a tam będzie znacznie trudniej.  Kamienie, korzenie, błoto i wszystko co można spotkać na leśnej ścieżce wśród skał.

05.Radek na dechach

Radek na dechach, ale to są deski zwycięstwa na szczycie Szczelińca!

Trudniejszą, ale ulubioną część trasy, biegnącą wąską ścieżką wśród skał. Pokonywałem w tempie wahającym się między 5:50, a 7 minut z kawałkiem na kilometr. W takim terenie trzeba decyzje podejmować błyskawicznie. Czasem łapałem się na tym, że zwalniam – nie dlatego że brak mi kondycji, ale z powodu zbyt wolnego ich podejmowania. A decyzje gdzie postawić lewą nogę, należało podjąć, zanim prawa wylądowała na ziemi i tak w kółko z zawrotną prędkością. Śliski kamień, miękki korzeń, gałąź która może się złamać, podstępne błoto, bo nie wiadomo jak głęboko może w nim zagłębić się stopa. Natomiast w niewinnej trawie może być ukryte zdradzieckie wgłębienie i o kontuzję nie trudno. Na tym etapie nie myśli się o pierdołach, bo można przypłacić to glebą. Tutaj trzeba odciąć się od świata, problemów które zabraliśmy ze sobą na zawody przez pomyłkę lub wyrachowanych, przedstartowych kalkulacji. Tutaj po prostu trzeba biec! To lubię najbardziej, bo tak jestem pochłonięty tym co robię, że zapominam o wszystkim i z ciekawością co mnie zaraz spotka, stawiam kolejny krok, a potem następny. Wspaniała zabawa. Kto nie biega w terenie, ten nie wie o czym mówię i nigdy nie będzie wiedział – dopóki nie spróbuje. A spróbować warto! Skałki przebrnąłem momentalnie. Kubek wody na pierwszym punkcie, żel i ponownie pobiegłem z innymi, głównym szlakiem Bromowskich Skał. Stosowana przeze mnie technika spożywania żeli, polega na tym, że dobiegając do punktu z napojami, zjadam żel z tubki, którą następnie wyrzucam do stojących pojemników. Wielu ludzi również to potrafi. Ale są też tacy, którym sprawia to ogromną trudność i wyrzucają opakowania gdzie popadnie. Przydałoby się szkolenie. Może jakiś film instruktażowy na YouTube?

06.Przemo

„Przemo” Mikołajczak – jego łagodny i ciepły sposób wypowiedzi oraz życzliwy stosunek do ludzi i życia onieśmiela nawet takiego starego, zgryźliwego faceta jak ja.

Dalej był najwspanialszy odcinek trasy prowadzący wśród olbrzymich bloków skalnych, z kamiennymi schodami przedzierającymi się między wąskimi szczelinami wśród skał. Tam z niezwykłą łatwością wyprzedził mnie młody zawodnik o bujnej fryzurze. Co utkwiło mi mocno w pamięci – nie żebym zazdrościł mu włosów, których mam już nędzne pozostałości na głowie. Tylko z powodu swobody z jaką mijał mnie w tak wąskim i niebezpiecznym miejscu. Zrobił to naprawdę w sposób imponujący i wkrótce zaczął znikać między drzewami (wyprzedziłem go na 42 kilometrze). Kawałek szutrowej drogi, strzałki na niej wskazują inny kierunek, a taśmy inny – pewnie to ten odcinek podstępnie zmienionej trasy o której w wywiadzie na mecie wspomniał Marcin Świerc – podczas zawodów wracając się i poprawiając oznaczenia. I chwała mu za to! Dotarłem do skraju lasu, którego obrzeżem wiodła część trasy. To był łatwiejszy odcinek prowadzący wąską, wciśniętą między drzewa ścieżką. Prowadził pod górę, później w dół i tak dalej jak to na MGS-ie. Bardzo krótkich podbiegów i zbiegów w pierwszej części wyścigu, na które nie zwraca się uwagi jest mnóstwo. Ale one z opóźnieniem dają znać o sobie mniej wytrzymałym zawodnikom! Ponownie dotarłem do punktu z napojami, owocami i ciastkami mającymi dodać energii. Woda, izotonik, kolejny żel. Tankowanie i kilkaset metrów starym asfaltem prowadzącym wzdłuż krawędzi Bromowskich Ścian ukrytych między drzewami. Z tej strony, przy dobrej pogodzie widać odległe Karkonosze.

07a. Radek i ja na szczel

Radek i ja na Szczelińcu. Warto było na niego poczekać. Nie tylko dlatego że miał kluczyki od samochodu. Ale dlatego, że to fajny kolega jest! 🙂

Zaczęło padać, ale było ciepło, a deszcz do obfitych nie należał i zrobiło się nawet przyjemnie. Przynajmniej na początku, zanim woda nie zaczęła parować, powodując duszną atmosferę. Koniec asfaltu i zakręt do lasu, szeroką, wygodną, gruntową drogą. Później mocny zbieg w dół kamiennym traktem przecinającym trasę, którą wcześniej biegliśmy i prowadzącym jeszcze niżej, by gwałtownie skręcić do góry. Wygodna gruntowo, szutrowa droga wiodła drugą stroną masywu, ciągnąc się wzdłuż skał, które z tej strony, schowane między drzewami  nie były dla nas widoczne. Szkoda. Słońce coraz śmielej zaczynało dawać znać o sobie. Wiedziałem, że na otwartej przestrzeni, będzie to bardzo mocno odczuwalne. Ale mimo wszystko w tym roku, było nieco lżej – przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Niekończący się podbieg coraz bardziej mnie irytował. Nie dlatego, że był długi i męczący. Ale dlatego, że na treningach takie podbiegi robię o wiele szybciej i bez problemu, w czasie poniżej 6min/km Nawet trzy kilometrowe odcinki bez przechodzenia do marszu. Na zawodach hamowała mnie jakaś psychiczna blokada, mówiąca: „chłopie nie dasz rady, wyluzuj bo umrzesz!” Tradycyjnie pokonywałem to marszobiegiem. Minęło mnie kilku biegaczy, ale to podejście również sprawiało im wiele trudności. W końcu po wielu minutach się skończyło. A nadciągnęło to, czego się nie spodziewałem. Totalne zniechęcenie do dalszego biegu, zamiast radości z pokonania tego nieprzyjemnego dla mnie fragmentu trasy. To był koszmar. Przeszedłem do marszu. Nikogo nie widziałem przed sobą, ani za plecami. Tylko ja, drzewa i kamienie. Zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z biegu. Moc w nogach była jeszcze spora, ale wola walki odeszła. Totalny odlot, jakbym był na ringu i centralnie dostał w szczękę. Zobaczył swoje narodzenie, dinozaury, gwiazdy i początki ludzkości! Mijały ciężkie minuty. Biłem się z myślami. Co ja tutaj robię? Czy moje bieganie ma sens? Czy w ogóle cokolwiek ma sens? Czas ciągnął się niemiłosiernie. Brnąłem mozolnie przed siebie w tym amoku zwątpienia doganiając dwóch biegaczy, również wyraźnie zmęczonych.  Później spotkałem turystów, którzy bili brawa, zachęcając do wyścigu i nagle puściło. Pewnie mnie odczarowali! Mogłem przemieszczać się dalej – to było kolejne doświadczenie jakie spotkało mnie w krótkiej karierze biegacza amatora. Nigdy wcześniej nie miałem takiego „doła”. Były chwile słabości i zwątpienia, ale coś takiego pierwszy raz mi się zdarzyło. Przypomniały mi się słowa Scotta Jurka, który wspominał, że rządzi nami umysł, nie nogi i może to pomogło wyjść z opresji – zwycięska, wewnętrzna walka ze zwątpieniem. Dotarłem do skraju lasu i wygodną kamienną drogą, która łączyła się z asfaltem biegłem wśród łąk. Widziałem koronę Szczelińca w oddali i budynki Pasterki. Nie było już mowy o depresji i rezygnacji z biegu. Ja chciałem zrezygnować bez najmniejszego powodu? Czy ktoś mówił, że chciałem zrezygnować? Bzdura!

08. Ostatni

Rafał Sadek z Poznania przekroczył o 50 sekund regulaminowy limit czasu, ale warto było zobaczyć jego wspaniały finisz!

Dotarłem do asfaltu, którym ruszaliśmy do boju i zakręt w lewo do schroniska, przy którym ustawione były stoły z napojami i owocami. Tam pomagały nam wspaniałe dziewczyny. Nie karmiły nas osobiście, ale też było przyjemnie. Piłem sporo i było mi wszystko jedno co mój organizm o tym sądzi. Może znowu przesadzałem? Po biegu obliczyłem, że wlałem w siebie około 4 litry płynu. Widocznie tyle potrzebowałem, bo pozbyłem się go jednie przez skórę. Piłem izotonik, wodę brałem ze sobą. Jest bardziej praktyczna, bo można ją pić, polać po rozgrzanej głowie lub przemyć ranę. Ruszyłem na łąkę. Nową trasą, której w ubiegłym roku nie było. Upał można było wytrzymać, bo wkrótce wyprzedzając jakiegoś zawodnika zniknąłem między drzewami. Mijałem grupę turystów, skały, strumień i zaczęło się strome podejście. Już widziałem kolejnego biegacza przed sobą, ale za mną robiło się tłoczno. Kilku chętnych czyhało na dogodny moment, żeby zaatakować i mnie wyprzedzić. Udało im się to dopiero po kilkuset metrach. Wbiegłem do góry na asfaltową drogę, skierowany na nią, przez piękną młodą wolontariuszkę. Porozmawiało by się z dziewczyną. Ale o czym bym z nią gadał? O tym, że mnie nikt nie lubi i powinna mnie przytulić? Kilkaset metrów asfaltem i w górę, kamienną drogą przechodzącą u podnóża Szczelińca. Tutaj spoglądając do góry można było dostać prawdziwego, psychodelicznego kopa w tyłek. U góry, wysoko na skałach, bujająca się na wietrze, widoczna z dołu, dmuchana brama linii mety, rockowa muzyka i głos komentatora zawodów, a ty na dole wśród skał i jeszcze szesnaście ciężkich kilometrów do pokonania! Kto nie wymiękł ten jest wielki. Każdy biegł dalej! Wraz z innymi dotarłem do połowy wysokości Szczelińca, gdzie nasza trasa prowadziła w dół z powrotem do asfaltowej drogi.

20130706_193151-Artur i Marcin

Artur Żak i Marcin Świerc – dwaj ludzie, dwa odmienne podejścia do biegania. Artur na pierwszym miejscu stawia przyjemność jaką daje bieganie, a wyniki i cała reszta nie powinny przysłonić radości jaką jest szybkie przemieszczanie się w terenie na własnych nogach. Marcin to profesjonalista, który ciężką pracą dąży na sam szczyt sportowej kariery.  Trzymam kciuki za to, aby cel swój osiągnął.

Ten zbieg to nie był zwykły spacerek, tylko ostra jazda w dół po olbrzymich kamieniach i korzeniach! Byli tacy, którzy pokonywali ten odcinek bardzo szybko i sprawnie. Ja do nich nie należę, brak mi odwagi. Traciłem cenne minuty, mozolnie schodząc w dół.  Wybiegliśmy z lasu na otwartą przestrzeń. Piękna łąka już tak nie zachwycała, chociaż najchętniej położyłbym się wśród bujnej trawy i czekał na koniec świata. Ale resztki godności nakazały biec dalej. Łąka skończyła się wkrótce i zbiegłem do drogi, prowadzącej przez kilkaset metrów wśród drzew, w dół – do wypoczynkowego ośrodka należącego do wojska. Tu nastąpił kolejny, kryzysowy moment na trasie. Było mi nie dobrze. Nie wiedziałem czy wymiotować, czy biec dalej. Wybrałem opcję pośrednią – zacząłem powoli iść do góry i czekałem kiedy mi przejdzie. Nikt inny również nie biegł, co spowodowało że trochę się tym podbudowałem. Bo uświadomiłem sobie, że nie jestem wyjątkiem skazanym na życiowe pożarcie. Było nas wielu. Ale największym pocieszeniem było to, że wszyscy przemieszczaliśmy się do przodu, bez względu na to jak szybko to było, brnęliśmy do mety. W połowie podejścia zacząłem podbiegać. Taki był plan. Przetrwać i przyspieszyć. Tempo nie było imponujące, ale znacznie szybsze od marszu. Wkrótce dotarłem do Błędnych Skał. Izotonik na miejscu, woda na wynos i do przodu. Ten fragment trasy nie był trudy. Ale również obficie „wyłożony” uciążliwymi korzeniami i kamieniami. Leśna, kamienno, korzenna ścieżka wiodła łagodnie w dół, by pod koniec coraz mocniej opadać. Dotarłem do asfaltowej drogi. Ostatnie dwa kilometry. Biegłem, grubo poniżej 6 min/km i mógłbym w tym tempie biec jeszcze co najmniej 10km. Przez kilkaset metrów rywalizowałem z kolejnym zawodnikiem. Biegliśmy ramię w ramię.  Tuż przed schodami wiodącymi na szczyt zrezygnował i odpuścił. Ja dogoniłem następnego i również zostawiłem go za sobą. Wkroczyłem na pierwsze schody. Pokonywałem je szybciej niż w ubiegłym roku, bezczelnie wbiegając na niektóre fragmenty kamiennych stopni. Minąłem dwóch, może trzech zawodników (dokładnie nie pamiętam), czego zupełnie się nie spodziewałem. Czułem, że przez ostatnie kilometry za mocno się oszczędzałem. Schodzący w dół zawodnicy przybijali „piątkę” i zachęcali do dalszej wspinaczki. Wiedziałem że za kilka chwil dołączę do ich grona i przyspieszając chciałem, by to jeszcze szybciej nastąpiło. Ostatnie schody, bieg między skałami i upragniona meta! Byłem kolejnym zwycięzcą u podnóża góry zostawiającym własne słabości!

Pozycje w kategorii open, kolegów oraz znajomych z którymi miałem przyjemność rywalizować i ponownie spotkać się, za co im bardzo dziękuję. Na liście jest również Ania jako jedyna kobieta (na razie)

052 – Kamil Pernej (Wałbrzych) 5:26:07
083 – Ja (Wałbrzych) 5:45:51
084 – Łukasz Beczkowski (Nowa Ruda) 5:46:05
107 – Grzesiek Sulima (Strzegom) 5:54:07
115 – Artur Żak (Wałbrzych) 5:56:25
130 – Marek Zbyryt (Nowa Ruda) 6:00:23
136 – Przemysław Mikołajczak (Wałbrzych) 136 / 6:01:43
143 – Zbyszek Twaróg (Strzegom) 6:05:23 – II m-ce w kat. M60
183 – Artur Kulesza (Dębowiec) 6:19:21
193 – Mirosław Wira (Wrocław) 6:22:32
326 – Krzysiek Wajerowski (Oleśnica) 7:06:59
331 – Robert Czapiga (Nowa Ruda) 7:08:07
362 – Artur Borucki (Wrocław) 362/ 7:17:30
364 – Anna Pernej (Wałbrzych) 7:17:37
434 – Radel Mękal (Wałbrzych) 7:45:09
XXX – Filip Szuszkiewicz (Mieroszów) DNF
 
Strona zawodów na której znajdziecie wyniki: http://www.maratongorstolowych.pl

Slavo65

Możesz również polubić…